Jest to film, którego akcja zaczyna się dość spokojnie, tajemniczo i od razu poznajemy kilka typowych dla ameryki lat 60-70 zachowań i elementów kultury. Mamy tu więc trochę seksizmu, motyw hipisów, mrugnięcia okiem w stronę akwizytorów, wspominanie jaka to California jest super, a Nevada meh. I jeszcze kilka dużych i istotnych elementów aby upewnić widza, że jesteśmy w roku 1969. No ale fabuła kręci się, kręci, trochę przydługo i następuje moment w którym wszyscy na sali już wiedzą, że to TERAZ zaczyna się film. Tak, od pewnego momentu wjeżdża w nas film, który przypomina coś co wyszło z rąk Tarantino. I faktycznie zaczynają się te amerykańskie koszmary nakładać jeden na drugi, aż na scene wbija Chris Hemsworth, z misją jak od samego Charlesa Mansona.
I wtedy powinienem się ogarnąć, że przecież to oto chodzi, żeby te koszmary wcisnąć w jeden film, ale nie, ja dalej siedzę i gapię się na ekran i szukam celu i motywu. I już tak wyszedłem z kina, składam swoją opinię w całość. Mówię "no ale po co oni wsadzili tyle rzeczy w ten film, zupełnie jakby chcieli stworzyć horror dla ludzi żyjących w latach... 70... w USA... damn", bo to o to przecież chodziło od początku. Nie wytłumaczę się. Jestem samozwańczym znawcą kultury i historii USA, tak się nią nażarłem w swoim życiu. A taki banalny zlepek wyleciał mi ze łba nawet po tym jak przeczytałem wyraźnie JEDNO zdanie na jego temat.
Niemniej jednak, jak już czaicie o czym film jest, a ja nie spoilerowałem za dużo (sory, zwykle się staram tego nie robić) to polecam. Chociażby dla samego Jeffa Bridgesa, bo to 10/10 aktor jest. I ta hejtowana za twarze Greya Dakota Johnson też jest spoko, chociaż podobno to w Suspirii robi prawdziwą robotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz