wtorek, 7 maja 2019

[Serial][GoT] Stick'em with the pointy end - czyli jak mi psują serial

No siema, rozpocznę tego posta od słowa "rozsierdzony", bo taki właśnie jestem po obejrzeniu ostatniego odcinka Gry o tron. I teraz będę wylewał swoje żale w długim poście bez zdjęć. 

Napięcie irytacji rosło sobie spokojnie od S08E01, doszło do wrzenia przy E04, a już spodziewam się wybuchów w kolejnych odcinkach. 

Jeżeli dzielisz ze mną uczucia to chodź, powkurzajmy się razem, wyrzućmy z siebie co nas boli. Jeżeli nie dzielisz i uważasz, że wszystko w tym sezonie jest ok - ok, nie ma sprawy, rozumiem i szanuję to. Nie zabraniam absolutnie. Po prostu ja i moja opinia jest inna i powiem dlaczego.



W tym samym czasie oglądam GoT od początku. Jaki to był zupełnie inny serial! Jestem dopiero przy sezonie 2, ale już widzę, że w sezonie ostatnim wykorzystali masę nawiązań do pierwszego sezonu. No ale nie zawsze to wychodzi dobrze. Mam wrażenie, że wykorzystują to żeby zrobić takie mrugnięcie do widza:
- ej, popatrzcie, hehe, Bran mówi Jamiemu to samo co Jamie powiedział Branowi zrzucając go z wieży, mocne nie?
- hehe, no niezłe.
- hehe, Arya mówi to samo Sansie co Jon powiedział Aryi w pierwszym sezonie, hehe, niezłe, co?
- Ok... 
- ej, hehe, Melisandre powiedziała Aryi to samo co Syrio Forel, Not today, dobre, nie?
- Dobra, już zrozu...
- Ej, Tyrion gra przy stole w te samą grę, w którą grał w namiocie z Shae i Bronnem, cwane co?
- Stop.

- OOO, albo Varys przypomni wszystkim, że on nie służy tronowi tylko krainie, powie "I serve the realm", jak w rozmowie z uwięzionym Nedem!
- Dobra, dosyć, bo zaraz zrobicie coś źle!
- o, hehe, a może teraz zrobimy tak, że Jamie jednak oleje swoją przemianę (która trwała 6 sezonów...) i wróci do Cersei i będzie dupkiem jak w pierwszym sezonie?
- Aaaaand here you go!





Ze wszystkich postaci, w ostatnim odcinku (4) według mnie tylko Varys zachował się tak jak zawsze, a cała reszta robiła jakieś irracjonalne rzeczy. Ale kurna, czy to jest aby na pewno to co George R.R. Martin zaplanował? No chyba nie, bo Martin już nie pomaga w serialu, a przynajmniej tak donoszą różne źródła. Więc co ja właściwie oglądam? Grę o tron czy wariację na temat książki, która nie została zakończona? Bo Martin zdradził D&D jak się kończą poszczególne wątki. Czy serio Martin zachowałby taki heroizm postaci? Czy serio nie wybiłby ważniejszych postaci? Serio nie wytłumaczyłby o co chodzi Night Kingowi? Theon zginąłby w bezmyślnej szarży? Lyanna zabiłaby olbrzyma (serio, fanservice wszedł za mocno...)? Tormund i Sam przeżyliby bitwę o Winterfell aby w następnym odcinku spokojnie pójść na północ? 

No chyba nie. Jak znam Martina, Tormund padłby już dawno, a pod Winterfell pomagałby Mance (tak, polecam książkę), Brienne by padła broniąc Sansy (skoro obiecała chronić dziewczynki to co robiła na czele armii?), a Jamie...
Dobra, tu wjeżdża moja teoria.

Dlaczego Jamie zrobił to co zrobił?
Let's see here...
Pojechał na północ bronić całej krainy ludzi. Pojechał tam uciekając od Cersei, która chyba teraz traktuje go jako zdrajcę. Załóżmy też, że Brienne w książce ginie w bitwie o Winterfell, bo czemu nie. Well, Jamie zrobił co miał zrobić i teraz nie jest na północy potrzebny. Widzę więc opcję, że poprostu jedzie do Cersei i ... próbuje ją zabić. Bo oszalała, bo ma jej dosyć od dawna, bo widzi, że teraz to jest potrzebne żeby uratować królestwo. W książce by nie pierdzielił, tylko wsiadł na koń i pojechał. Ale w serialu musiał popieprzyć głupoty żeby Brienne za nim popłakała i zapomniała, bo "hurrr, on dalej kocha siostre". On wie, że jedzie na śmierć. 

Jeśli zrobi inaczej to po co obserwowaliśmy kilka sezonów jak walczy ze sobą i zmienia cały swój światopogląd? Po co odkupił się w oczach widzów? Żeby na sam koniec być znowu "good ol' Jamie"? This is BS. 

Dobra, pomijam mase faili z taktyką oblężenia, trzema celnymi strzałami z balist na otwartym morzu w latające szybko smoki, głupią wymianę zdań Tyriona z Cersei, znikającym Quyburnem i słabym pożegnaniem Ghosta. Ten serial tnie po kosztach i zamyka wątki paskudnie. Widziałem wiele seriali kończących się kiepsko, ale to... this is the new low.

Mamy jeszcze 2 odcinki, oba napisane przez D&D. Nie spodziewam się szału. Obejrzę wszystko. Wytrzymam...

czwartek, 14 marca 2019

[Film] Captain Marvel, czyli sami jesteście słabi

Dobra, koniec, dzisiaj będą spoilery. Dlaczego? Bo dużo osób marudzi, że nie pójdą na Cpt Marvel z niezrozumiałych powodów. Zatem smacznego, spoilery w tekście (ale bez zdradzania najważniejszych elementów) ;)

Ciągle trafiam na opinie "najsłabszy film Marvela" albo "Kapitan Marvel to najgorsza część". Strongly disagree. Bo widzicie, ocenianie ze względu na wszystkie poprzednie filmy może ma jakiś tam sens. Jest do czego porównywać. Wszak jedni nie lubią Iron Mana, kolejni Kapitana Ameryki, więc zawsze będzie jakiś film, który ktoś oceni jako "najgorszy". Ale wcześniej nikt nie mówił "to jest najgorszy film Marvela", bo zawsze było na czym się skupić i te filmy zawsze miały w sobie coś. A przecież filmów było dużo. Nikt na taką skalę nie czepiał się Ant-Mana, że jest zbyt luźny, nikt nie czepiał się Doktora Strange'a, że jest zbyt magiczny, a nagle czepiają się Kapitan Marvel, bo... bo co dokładnie? 


Dla mnie to film jest nie dość, że dobrze zrobiony to jeszcze potrzebny dla całości. Bo przypominać nie muszę, że Fury ją wezwał w ostatniej scenie Avengers Infinity War. Chcecie wiedzieć dlaczego? No to zapraszam do kina. Carol robi taki rozpierdziel, że żaden z Avengersów (żaden, nawet Hulk) jej nie dorównuje, ani nawet nie myślał mieć takiej mocy. To trzeba zobaczyć, nawet jeżeli uważamy, że Cpt Marvel jest jak za długa reklama na Polsacie dla Avengers: Endgame. 

Kontynuujmy. Mam świra na punkcie pokazywania lat 90 w dzisiejszych filmach. A Marvel zrobił to perfekcyjnie. W skali do 10, 20/10. Czemu? Nie za stylówę Carol (grunge i NIN, szanuję) ani za rozwalenie Blockbustera. Nie za soundtrack. Nie za easter-eggi z Pulp Fiction (Coulson i Fury w samochodzie, chociaż można się kłócić, albo Talos pijący z takiego samego kubeczka). Nie za to wszystko. Ale za fantastyczny tribute do Kevina Smitha i jego filmu Mallrats. Stan Lee, podczas swojego cameo, czyta scenariusz Mallrats. Mallrats, z 1995. Stan Lee zrobił tam swoje cameo i powiedział kilka ciepłych słów. W Cpt Marvel, swoim ostatnim cameo (ok, tego nie wiem, może jeszcze w Endgame będzie) jechał na przesłuchanie albo już na nagranie filmu ze swoim PIERWSZYM cameo... *dźwięk wybuchającego mózgu*.

Jeżeli już jesteśmy na cameo Stana Lee - nie polecam spóźniać się na film. Polecam usiąść i poczekać na czołówkę, wiecie, tę w której napis Marvel pojawia się między stronami komiksów, pojawiają się wszyscy znani Avengersi. Cudowny tribute.
Pulp Fiction reference, cudo.
Absolutnie nie rozumiem hejtu. Film ma fantastyczne przesłanie i jest bardzo ważnym filmem przed Endgame. A żeby rozpisać się na ten temat: nie każdy z filmów Marvela ma jakieś przesłanie. Część ukazuje nam bohatera, który na początku jest dupkiem, a potem ma moment olśnienia (Iron Man, Thor, Strange), część jednak pokazuje nam żeby się nigdy nie poddawać (Cpt America, generalnie Avengers). Cpt Marvel jest filmem z tej drugiej grupy, ale robi to nieco bardziej dobitnie. 
(spoilers ahead)

Tutaj mamy bohaterkę, której pamięć zanikała i resztki człowieczeństwa zostały tylko jako powracające sny. I tak była wychowywana, jako Kree, nie człowiek. W momencie jak już dowiaduje się kim jest, przypomina sobie wszystko i stawia czoła przeciwnikowi silniejszemu niż ona, pokazują nam zlepek scen w których młoda Carol dostaje wpierdziel, upada wielokrotnie i wszystko widzą twardziele nabijający się z niej. I zlepek scen się ciągnie dalej, ale w każdej ze scen Carol wstaje i oświadcza, że człowiek zawsze wstaje. No ja tego nie opiszę ładnie, sory, to trzeba zobaczyć :P W każdym razie, tak wyraźnego przesłania motywującego nie było od dawna.


A teraz wróćmy jeszcze do tego, że jest to pierwsza superbohaterka Marvela z solowym filmem. Nie unikniemy porównań do Wonder Woman, sory. Zwróciliście uwagę co się stało po premierze Wonder Woman? Nazwijcie to marketingowym chwytem, bo dzięki temu więcej kobiet poszło do kina, ale nie tylko - masa dziewczynek dostała wzór, 'role model', silną postać, która nie jest facetem. Dzieciaki już nie mogły być wredne "nie możesz z nami się bawić, bo nie ma dziewczyńskich superbohaterów". A teraz podobnie zadziałał Marvel, chociaż Black Widow w filmach pojawia się od Iron Mana 2, Scarlett Witch od Avengers 2, to jednak Carol Danvers dostała film solowy jako "basically Superman Marvela" (pozdro Bryan). Czy mam tłumaczyć jakie mogą być pozytywne aspekty tego działania? Przypomnę, że już Cpt Marvel zajęła 6 miejsce w weekendzie otwarcia w sprzedanych biletach. To jest ważne. To są kroki milowe, chociaż nie zwracamy na nie teraz uwagi. 

A czemu film był ważny dla całości serii? Ponownie więc: kończą się Avengersi Infinity War, widzimy jak Nick Fury znika, ale udaje mu się wysłać jakiś sygnał do... kto to jest, co to jest? No komiksiarze wiedzieli, ludzie nas ostrzegali, że jest ktoś taki jak Cpt Marvel, ale KTO TO JEST? Czemu Fury wysłał jej wiadomość, co to teraz pomoże jak wszyscy znikają?
Po obejrzeniu Cpt Marvel: "ahaaaaa! To dlatego ją wezwał! Oooh, Thanos ma przesrane, ona będzie celowała w głowę". Basically this. Origin story wprowadzający postać, która ma pomóc pokonać arcywroga wszechświata. No głupio byłoby nie poznać jej historii i mocy przed Endgamem. To tak jakby nie oglądać wszystkich poprzednich części i iść tylko na Avengersów - niby można, ale czy to ma sens nie znając konkretnie sytuacji, pokrewieństw, skąd kto się wziął, skąd wszystko w ogóle się tu wzięło, a nawet inside joke'ów? Therefore: Cpt Marvel jest filmem ważnym, bo jest ważny (kulturowo) i ważny (dla całości serii). 

Oesu, po prostu warto obejrzeć, ok? :P


piątek, 8 marca 2019

[Film] Green Book - jak to ugryźć?

Odkąd wróciłem z kina po Green Booku, mam wrażenie, że czegoś w tej całej produkcji zabrakło. Nie wnikam w ogóle w to co się działo dookoła filmu - czy to się podobało osobom innej rasy, czy było dobrze przedstawione, zgodnie z faktami czy inne tego typu. Nie tym razem. Może zabrakło mi więc dramy w okół Green Booka. Ale to raczej w małym stopniu. 

Nawiążę więc do BlacKKKlansmana i powiem, ze zabrakło mi tu emocji. Film był super ciepły i wholesome, ale to w sumie nie tego się spodziewałem. Bo widzicie, film został tak zrobiony żeby skupić się na postaci odgrywanej przez Viggo - na przemianie bohatera i pokazaniu, że "był rasistą, bo nic nie wiedział, a jak się dowiedział to już rasistą nie jest". No i ładna historyjka się zakończyła. W porównaniu do BlacKKKlansman to wypada jak bajka dla dzieci. 

A żeby jeszcze lepiej zobrazować sytuację, przyjmijmy, że Green Book jest robiony w późnych latach 80 albo na początku 90. Dona Shirleya (granego przez Mahershala Aliego) zagra albo Eddie Murphy albo Denzel Washington (ew. Jamie Foxx, skoro grał Raya Charlesa, tu też by się odnalazł). Jeśli byłby to Eddie to już po plakacie czulibyście, że ten film to komedia, albo lekki film fabularny dla całej rodziny. Gdyby to był Denzel albo Jamie - o, no może być grubo. Może nawet będą się bić, dzieci na to nie weźmiemy.

Ale hej, to moja rozkmina w kierunku porównania z mocniejszym filmem, również bazującym na prawdziwej historii. Z tym, że historii Toniego nikt nie opisał w żadnej książce więc można ją było mocno podkolorować.

A sam film polecam bardzo, bo nie dość, że jest przyjemny to morał niesie dobry. Viggo przekonuje stylem i akcentem, a Mahershala zgarnia Oscara za drugoplanową rolę.  

piątek, 11 stycznia 2019

[Serial][Netflix] You - czyli dlaczego kibicujesz złemu

Na Netflixa wprowadzono nowy serial - You (Ty). Obejrzałem nie czytając o nim wcześniej, jak to zwykle ja. Już w trakcie pierwszego odcinka powiedziałem "kocham ten serial!". A po następnym już wpadłem w trans. 

Jest to bardzo ładnie i płynnie opowiedziana historia stalkera, z pierwszej osoby. Doskonale pokazuje jak łatwo ludzi przejrzeć i poznać nawet z nimi nie rozmawiając. Główny bohater jest w tym świetny. Nie chcąc zdradzać więcej szczegółów tu zakończę opowiadanie o fabule.

Jak dobrze pamiętacie Dextera? Zabija ludzi, ćwiartuje ich i wyrzuca do wody. Zabija tylko tych złych, więc jest dobry, prawda? Jest taki charyzmatyczny i przecież nie robi niczego złego, nie? W którym momencie się obudziliście, że kibicujecie mordercy? Jak trudno było Wam pomyśleć "Dexter, Ty draniu, to TY jesteś problemem!"? Brakowało Wam serialu w tym klimacie, co?

Say no more! "You" to doskonały serial z podobnym motywem. Wewnętrzna walka wciągnie Was w serial szybko i będziecie obrzydzeni Waszym uwielbieniem do głównego bohatera. Przecież nie jest zły, robi wszystko dla drugiej osoby, aby tej żyło się lepiej. Wie co jest najlepsze. No ale to co robi to ewidentnie nie są dobre uczynki, od początku. Zobaczcie tylko jak Was przekona do siebie ;)

No dobra, a teraz ocenię sam serial. Sory za ewentualne spoilery.
Jak ktoś dostaje w łeb cegłą, to nie jest tego samego dnia wypuszczany ze szpitala i nie wygląda idealnie, bez nawet ogolonej głowy (czy fragmentu) żeby zszyć ranę. To jest trochę taki serial. Jest kilka niechlujnych scen, ale jestem w stanie to wybaczyć aby fabuła nabrała tempa i trzymała napięcie. A napięcie jest trzymane świetnie. Ilość czynników wpływających na jego poziom jest naprawdę spora i pod koniec zacząłem liczyć co jeszcze może się spieprzyć w planie Joe'ego. 

Pod względem artystycznym nie mam się do czego przyczepić. Wszystko tu ze sobą gra, kamera dobrze oddaje nastrój bohatera, szczególnie jak jest bliski utraty kontroli, co sprawia, że nam szybciej bije serce i otwieramy szerzej oczy.

Jest na serio bardzo dobrze! Lepszego serialu na weekend nie znajdziecie ;)

niedziela, 6 stycznia 2019

[Film] Spider-people, czyli Spider-man: Into the Spider-verse

Kiedy ostatni raz oglądałem animowanego Spider-mana nawet nie pamiętam. Pewnie było to za czasów Fox Kids. Kilku Peterów Parkerów się od tamtych czasów przez ekrany przewinęło. Moim pierwszym kinowym zetknięciem z człowiekiem-pająkiem był film z 2002, gdzie Tobey Maguire mając lat 27 grał 17-18 letniego Petera. Jak bardzo by ten film nie był fajnie zrobiony tak absolutnie nie pasował mi tam Tobey. I Kirsten Dunst. I Willem DaFoe. I w ogóle wszyscy aktorzy w tej wersji (poza Jamesem Franco. James Franco pasuje do każdej roli :D)

The Amazing Spider-man z 2012 zapowiadał się znacznie lepiej, ale wiecie co? Nic nie pamiętam i mam zero emocji. Film spłynął po mnie, zostawiając tylko w pamięci Emmę Stone i Andrew Garfielda. 
Najnowszy live-action Spider-man - o, to jest coś dobrego. Tom Holland miał 21 lat, chociaż dalej wyglądał jak dziecko więc pasował do roli znacznie bardziej niż poprzednicy (a, btw, Andrew Garfield miał 29 lat). Całość działa się faktycznie w high schoolu, a Peter Parker dalej zachowywał się jak nastolatek. Nie miał wujka, który powiedziałby mu legendarne "with great power comes great responsibility", ale miał Tony'ego Starka, który i tak mu zafundował lekcje na temat "co wolno, a czego nie". W każdym razie "local superhero" przemawiał do mnie najbardziej ze wszystkich. Aż do wczoraj!

Historia przedstawiona w Spider-man: Into the Spider-verse to coś nowego. New York traci swojego bohatera, aby na jego miejsce wszedł nowy. I to nie jeden, a sześciu, z różnych uniwersów. I to wszystko trzyma się kupy - otworzono portal i bang, oto jesteśmy. Każdy ma podobną historię do oryginalnej, każdy miał te same problemy, każdego łączy pająk. A główny bohater, Miles Morales, stał się Spider-manem przed chwilą i nie ogarnia co się dzieje, ale wie, że wplątał się w coś dużego. I wszystko co ma, to wartości jakich nauczył się od rodziców (i, heh, wujka też). Mamy tutaj zatem klasyczny motyw "uwierz w siebie" i "nie można się poddawać". I bardzo dobrze. Nakręciło to fabułę, a ja, jako widz, czułem ciężar jaki spoczął na barkach Milesa. 

A wszystko to upichcone z fantastyczną grafiką! Przyzwyczajony do marvelowskich produkcji nie oczekiwałem ładnych, artystycznych scen, które samym swoim istnieniem podkreślały stan psychiczny bohatera. A tymczasem robiłem nieme "woooow".


Nie ma co się dłużej rozpisywać. Jak szukacie dobrej animacji - no to ją znaleźliście. Jak potrzebujecie spoko filmu o superbohaterach dla dzieci - no to to jest to. Jak chcecie lekki film dla siebie - to też jest dobry wybór!

9/10, z czystym sumieniem.

czwartek, 3 stycznia 2019

[Serial][Netflix] Czy to się na pewno dobrze skończy? Czyli o Serii Niefortunnych Zdarzeń

Siema w nowym roku!

Długo nic nie oglądalem, to prawda, ale teraz pochłonąłem cały ostatni sezon Serii Niefortunnych Zdarzeń.
No co powiedzieć... książek nie czytałem więc nie wiedziałem ani jak się kończy, ani co Baudelaire'ów czeka w każdym kolejnym odcinku. No więc miało to na mnie oczywisty efekt, czyli irytacja, że wszystko zawsze kończy się źle i już nie wierzyłem, że może być dobrze. Zakładałem, że serial nie ma happy endu. Czy miał czy nie miał, to Wam nie powiem, bo to ocena spoiler free. A przynajmniej staram się aby tak było.

Unikając spoilerów powiem tylko, że wolałbym jakby serial zakończył się na przedostatnim odcinku. Byłbym wielce zadowolony z takiego obrotu spraw. Oczywiście wtedy wisiałoby zagrożenie, że Netflix nagle zrobi kolejny sezon. 


Cały serial oceniam bardzo pozytywnie. Osoby, które łatwo się denerwują przykrościami jakie dotykają biedne rodzeństwo mają moje pełne zrozumienie, natomiast polecam wytrwać do końca. Powtarzajcie też sobie w głowie "hate the role, not the actor", bo Neil Patrick Harris to kozak w tej roli i dla samej jego gry ten serial wypada obejrzeć w całości, to nieważne, że Hrabia Olaf to wredny dupek ;)

No i zahaczę też o bardzo złożony wątek, który ciągnie się przez długi, długi czas (od początku serialu) aby zakończyć się dość niespodziewanie i nie dając satysfakcji. Dla mnie to trochę niesmaku pozostawiło. Spodziewałem się... jakiś fajerwerków albo plot twistów. 

No także proponuję znaleźć swoje zen, nie irytować się i obejrzeć jak najszybciej.
Ocena?
Hrabia Olaf to wredny dzban, ale jest mi go szkoda/10 
(A tak serio, 7/10. Serial poprostu ładny i świetnie przedstawiony).