Odkąd wróciłem z kina po Green Booku, mam wrażenie, że czegoś w tej całej produkcji zabrakło. Nie wnikam w ogóle w to co się działo dookoła filmu - czy to się podobało osobom innej rasy, czy było dobrze przedstawione, zgodnie z faktami czy inne tego typu. Nie tym razem. Może zabrakło mi więc dramy w okół Green Booka. Ale to raczej w małym stopniu.
Nawiążę więc do BlacKKKlansmana i powiem, ze zabrakło mi tu emocji. Film był super ciepły i wholesome, ale to w sumie nie tego się spodziewałem. Bo widzicie, film został tak zrobiony żeby skupić się na postaci odgrywanej przez Viggo - na przemianie bohatera i pokazaniu, że "był rasistą, bo nic nie wiedział, a jak się dowiedział to już rasistą nie jest". No i ładna historyjka się zakończyła. W porównaniu do BlacKKKlansman to wypada jak bajka dla dzieci.
A żeby jeszcze lepiej zobrazować sytuację, przyjmijmy, że Green Book jest robiony w późnych latach 80 albo na początku 90. Dona Shirleya (granego przez Mahershala Aliego) zagra albo Eddie Murphy albo Denzel Washington (ew. Jamie Foxx, skoro grał Raya Charlesa, tu też by się odnalazł). Jeśli byłby to Eddie to już po plakacie czulibyście, że ten film to komedia, albo lekki film fabularny dla całej rodziny. Gdyby to był Denzel albo Jamie - o, no może być grubo. Może nawet będą się bić, dzieci na to nie weźmiemy.
Ale hej, to moja rozkmina w kierunku porównania z mocniejszym filmem, również bazującym na prawdziwej historii. Z tym, że historii Toniego nikt nie opisał w żadnej książce więc można ją było mocno podkolorować.
A sam film polecam bardzo, bo nie dość, że jest przyjemny to morał niesie dobry. Viggo przekonuje stylem i akcentem, a Mahershala zgarnia Oscara za drugoplanową rolę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz